Weekend znowu spędziłam w swoim rodzinnym mieście. W mieście moim i M. W mieście naszej...miłości? Pogoda nie zachwycała. Rano wybrałam się mamą do miasta, a po powrocie musiałam spędzić pod kocem popijając gorącą herbatkę jakieś 2 godziny. Odeszła mi więc ochota na jakieś wieczorne wypady ze znajomymi. Większość czasu jak się domyślacie spędziłam przed telewizorem. Wczoraj najpierw skorzystałam z nadanego mi prawa i poszłam na głosowanie, a następnie zaczęłam szykować się do powrotu tutaj. Mama napakowała mi domowego jedzenia, a tata zaproponował podwiezienie na dworzec. Czego chcieć więcej? Wszystko szlo jak należy, aż tu nagle boom!!! Ogromna bańka obojętności pękła. Wyjeżdżając z parkingu...minęłam M. Jak? No jak to jest, że zawsze kiedy już zaczynam dawać sobie radę pojawia się on i wszystko niszczy? I tak łatwo mu to przychodzi. Przecież nie musi się nawet odzywać. Wystarczy, że jest..przez minutę...sekundę...i wszystko co budowałam wali się.Niby jesteśmy tak daleko od siebie, a jednak ciągle gdzieś się spotkamy. Niby przypadkiem zawsze. Dlaczego to wszystko się tak układa? Jakim cudem gra teraz w mieście, w którym jestem na każdych wakacjach? W mieście, o którym wszyscy tutaj zapomnieli, bądź nawet nie wiedzą. I wreszcie gdzie? Gdzie jest ten magiczny punkt przecięcia się zachodu z północą?
Jak żyć? Jak marzyć? Jak wybrać tę właściwą drogę, kiedy powietrze wszędzie przesiąknięte jest jego zapachem?
Nie tyle obojętności, co prawdziwego zapomnienia o tym co Was boli,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz